piątek, 19 sierpnia 2011

"Femme Fatale" Britney Spears

Britney Spears jako kobieta fatalna.

            Britney Spears ma coś w sobie. Budzi w ludziach sympatię i współczucie. Zdobyła również sporą przychylność recenzentów muzycznych, którzy nigdy otwarcie nie krytykują całkowicie albumów artystki. Co najwyżej lekko zwracają uwagę na to co można poprawić. Było tak przy premierze albumu „Blackout” z roku 2007, który był długo wyczekiwanym dzieckiem Spears po jej załamaniu nerwowym, w którym towarzyszył jej cały świat. Wszyscy wtedy trzymali za nią kciuki tak mocno, że uwierzyli iż naprawdę przeciętny album jest znakomitym powiewem świeżości w muzyce pop. Wierzą w to również przy najnowszym dziele Britney „Femme Fatale”.
            „Femme Fatale” to chyba najmniej osobista płyta w całym dorobku Britney (a jest to już jej 7 studyjny album!).  Po raz pierwszy artystka nie brała udziału przy produkcji żadnej piosenki. Udzieliła jedynie swego głosu śpiewając zupełnie sobie nieznane piosenki. Osoby tworzące płytę mówią w wywiadach, że Britney po prostu przybywała, śpiewała i wychodziła. Z tego wynika, że niczego o samej piosenkarce się nie dowiemy. Brit nie wspomina swoich problemów, nie śpiewa o doświadczeniu jakim jest dla tak młodej kobiety macierzyństwo, nie rozlicza się z nękającymi ją mediami, jak robiła to na dwóch poprzednich albumach. To jednak najmniejszy zarzut. Spears nie ma obowiązku opowiadać o swoim prywatnym życiu, nawet gdyby owocem tego miał być najlepszy utwór w jej dorobku. Z drugiej strony przypominając sobie wszystkie płyty artystki to wydaje mi się, że najlepszym albumem było „In The Zone” z 2003, album w który wkład Britney miała największy.
            Britney Spears egzystuje w masowej wyobraźni jako produkt znakomity, stworzony od początku do końca. Załamaniem tego przekonania stały się dramatyczne wydarzenia z przełomu 2006 i 2007 roku. Doprowadziły one jednak do tego, że Brit uwolniła się spod sideł wszystkich tych którzy mówili jak ma brzmieć i jak zachowywać się. Jak pisałem na początku pierwsza płyta po przełomie była lekkim rozczarowaniem, o tyle „Circus” z 2009 było strzałem w dziesiątkę! Bardzo dobry popowy album. Jaki patent Brit miała na swoją najnowszą płytę? Postanowiła potraktować go jako najzwyczajniejszy sposób na zarobienie dużych pieniędzy. Położyła wszystko w rękach hitowych producentów i nagrała płytę idąc wytartą drogą Lady Gagi, Christiny Aguilery czy Keshy. Nagrała dzieło pełne hooków i solidnych bitów z szalenie popularnego new soundu. Hit murowany. Coś jednak zawiodło. Nie Britney, producenci.
            Na płycie artystkę wspomaga producencka aleja gwiazd. Udział wzięli Lukasz Gottwald (jeden z głównych współpracowników Brit przy „Circus”), Max Martin, Wiil.I.Am, Dr. Luke. Pracowali oni w pocie czoła tworząc piosenki konkretnie na najnowszą płytę Spears. Po tym jak w czerwcu 2010 roku Britney stwierdziła, że przygotowany materiał jest za słaby i za mało przebojowy panowie wrócili i z jeszcze większym zapałem zaczęli tworzyć. Mimo, że po drugim podejściu materiał został zaakceptowany, to czegoś tu ciągle brakuje. Piosenki mają potencjał (jak na swój rodzaj muzyki), ale brakuje tu choćby jednego wyraźnego lidera. O ile pierwsze single „Hold It Against Me” i „Till The World Ends” jeszcze dają radę to reszta przypomina już papkę jednego rodzaju. Wprawdzie „Gasoline” i „Criminal” wybijają się spośród reszty, ale i tak nie są to  przeboje na miarę „Womanizer” czy „Toxic”. Większych hitów tu nie będzie.
            Głos Britney nie jest najmocniejszym głosem w gronie popularnych artystek, ale pewnej oryginalności i ciekawej barwy odebrać jej nie można. Nie tak łatwo pomylić jej głos z głosem każdej innej wokalistki. Tu ubarwiono głos piosenkarki różnymi technicznymi nowinkami, raz obniża się go do absurdalnie niskiego basu, raz podnosi się do przerażająco wysokich tonacji. Spears w swych kompozycjach śpiewa o relacjach damsko męskich bez większego owijania w bawełnę, wciskając wyuzdane słowa w prawie każdą piosenkę. Do tego ciągłe uderzenia z bardzo mocnymi i głośnymi hookami (podobnie jak na „Blackout” i tym razem Brit zrezygnowała z jakiejkolwiek ballady). Każdy utwór da się tu wyklaskać na dwa.
            Co to właściwie było? Pierwsze pytanie po tej ostrej jeździe bez trzymanki. Wszystko zlało się w jedną niesamowicie głośną i chaotycznie denerwującą całość. Ostatniego utworu – „Criminal” – wysłuchuję jak zbawienia, gdyż dopiero tu słyszeć dadzą się jakiekolwiek instrumenty i niewybrednie wolne tempo (jak na całą płytę oczywiście). Największym zarzutem jest brak przebojowości. Po pierwszym przesłuchaniu nie da powtórzyć się nic. Co najwyżej refren pierwszego „Till The World Ends”, który opiera się na „Oh, oh, oh, oh”. Paradoksalnie nie można ocenić „Femme Fatale” jako płyty bardzo złej. Bo jeżeli chodzi o nurt muzyczny, który ma ona reprezentować to naprawdę spełnia się dobrze (choć nie wiem jak bardzo bym tego typu muzyki nie lubił). Płyta ta to jedna wielka impreza, na którą idziemy nie żeby się nacieszyć muzyką, ale żeby ostro poskakać ze znajomymi. A może się mylę, może po prostu tak jak większość krytyków dałem się uwieść niewątpliwemu urokowi Pani Britney.
   Track:
  1. Till The World Ends
  2. Hold It Against Me
  3. Inside Out
  4. I Wanna Go
  5. How I Roll
  6. (Drop Dead) Beautiful feat. Sabi
  7. Seal It With A Kiss
  8. Big Fat Bass feat. Will.I.Am
  9. Trouble For Me
  10. Trip To Your Heart
  11. Gasoline
  12. Criminal

- Łukasz Kowalski