czwartek, 8 grudnia 2011

"The Social Network" OST Trent Reznor Atticus Ross

Nominacje OBF 2011:
najlepsza muzyka,
najlepszy utwór
muzyki filmowej
"In motion"
Facebookowa muzyka
„The Social Network” zachwyciło wszystkich krytyków na całym świecie. Dużą uwagę zwracano na muzykę autorstwa Trenta Reznora i Atticusa Rossa, która bez wątpienia odgrywała istotną rolę w sukcesie filmu.
Zadanie Reznora i Rossa było jasne. „The Social Network” to film oparty na dialogach, pozbawiony akcji i podniosłej stylistyki, więc partytura powinna uatrakcyjnić widzom seans, dodać akcji i dynamiki osadzonej w ciasnych akademikach fabule. Okazało się, że duet poszedł o krok dalej.
Sięgnęli po elektronikę. Wykorzystują bardziej szorstkie, wydawałoby się bardziej prymitywne i proste dźwięki, niż choćby Hans Zimmer w wyróżnionej nagrodą OBF ścieżce dźwiękowej do „Incepcji”. Jednak ich świetna kompozycja oraz wysmakowane połączenie z gitarą i fortepianem sprawiają, że każda minuta słuchania soundtracku to prawdziwa uczta każdego miłośnika muzyki filmowej (świetne „Painted sun in abstract”, przepełnione basem „On we march”). Nie brakuje również utworów narzucających filmowi tempa. Na tym tle najbardziej wybija się charakterystyczne „In motion” (nominowane do nagrody OBF w kategorii najlepszy utwór muzyki filmowej), naśladujące muzykę techno. Warto również zwrócić uwagę na zawrotne „Intriguing possibilities” oraz ciekawą korespondencję z muzyką klasyczną w postaci „In the hall of the mountain king”.
Największa moc całej partytury tkwi w klimacie. Autorom udało się oddać nastrój niepewności, niepokoju. Spokojne, niepozorne, ale powoli budujące napięcie utwory w perfekcyjny sposób wspierają pesymistyczną wizję świata z filmu Finchera. Nietrudno o dreszcze podczas słuchania „Hand covers bruise”, depresyjny nastrój „Complications with optimistic outcome” zapada w pamięć.
Osobiście wyróżniłbym utwór zamykający płytę – „Soft trees break the fall”. Utrzymany w rytmice kołysanki, łączy w sobie spokój, rytmiczność, melancholię. Wprowadza niesamowity dramatyzm.
Trent Reznor i Atticus Ross stworzyli soundtrack niezapomniany, niesamowicie oryginalny. Ich ciekawe wykorzystanie elektroniki zasługuje na uznanie nie mniejsze niż przełomowy „Black Hawk Dawn” Zimmera. Polecam.

- Alek Kowalski

środa, 9 listopada 2011

"Burlesque" OST





Aguilera w świecie Burleski

Co z tego, że Christina Aguilera jest przeciętną aktorką. Co z tego, że napięta twarz Cher nie pozwala jej na okazywanie jakichkolwiek uczuć. „Burlesque” to i tak całkiem niezły film, a to dlatego, że mimo wyżej wspomnianych wad, Christina ciągle ma jeden z najsilniejszych wokalów na świecie, a Cher mimo wszystkich tych tragicznych operacji plastycznych wciąż potrafi znakomicie śpiewać.
Soundtrack do „Burlesque” wydawać się może właściwie kolejnym studyjnym albumem Aguilery, śpiewa ona osiem z dziesięciu utworów na albumie. Byłaby to na pewno lepsza płyta niż niedawno wydany „Bionic”. Tam Christina przestraszyła się konkurencji i uciekła w popularny newsound i popowo-dancowe klimaty. Ścieżka dźwiękowa z filmu bardziej nawiązuje do jej najlepszego dzieła -  „Back To Basics” z 2006 roku (jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy album w muzyce popularnej ostatnich dziesięciu lat).
Jest to album jednak trochę bardziej popowy i bardziej przebojowy od dzieła z 2006 roku. „Something's Got A Hold On Me”, „Tough Lover” czy swingowy „But I Am A Good Girl” znakomicie wpisałyby się w konwencje „Back To Basics”. Za to „Express” lub „Show Me How You Burlesque” łączą w sobie cechy nowoczesnego brzmienia z muzyką lat 40-tych i 50-tych. Takie utwory zdarzały się oczywiście na trzecim albumie Christiny (znakomite „Ain't No Other Man”), ale przeważał tam jednak duch muzyki jazzowej. Tu nasilenie obu gatunków jest wyrównane.
Nie jest to wcale zarzut, koncepcja burleski, która zahacza o stylizacje wykorzystanych przez Christinę w „Back To Basics”, opiera się przede wszystkim na sexapilu i kobiecej sile zawartej w tekstach. Nieodłączne są odważne choreografie (swoją drogą bardzo efektowne w tym filmie) i sceniczny ogień. Trochę poza tą konwencją wydaje się być ostatni kawałek „The Beautiful People” czyli zaskakujący cover piosenki grupy Marilyn Manson. To ostra jazda z niesamowicie wieloma uderzeniami na minutę, o której w „Slant Magazine” napisali, że jest  zbyt kontrowersyjna nawet jak dla Baza Luhrmanna.
Trzeba w końcu wspomnieć o udziale Cher na tej płycie. Jest to jej pierwszy muzyczny projekt od ponad dziesięciu lat. I trzeba przyznać, że powrót zafundowała nam w bardzo dobrym stylu, choć trochę konserwatywny. Pierwszy kawałek „Welcome To Burlesque” genialnie wypada w filmie z bogatym tłem muzycznym, tam mamy więcej gitary i basu, na wersji płytowej zamieszczono tak zwaną wersję tango. Piosenka, gdzie na głównej linii melodycznej pojawiają się skrzypce. Dostały nawet własną „solówkę”. Obie wersje są znakomite. Drugi kawałek to stworzona przez Diane Warren poprockowa ballada „You Haven't Seen The Last Of Me”, która zasłużenie zdobyła tegorocznego Złotego Globa. Tę piosenkę polecam jednak słuchać bez obrazu. Napięta skóra Cher nie pozwoliła w filmie na przekazanie tak wielkich emocji jakie niesie ten utwór. A sam tekst wydaje się być bardzo osobisty dla Cher, która podjęła walkę o powrót na scenę muzyczną. Szkoda tylko, że obie z Aguilerą nie zaśpiewały jakiejś piosenki razem, to byłoby ciekawe.
Poza wolną kompozycją Cher mamy tu jeszcze jedną romantyczną piosenkę, „Bound To You”. Sama Christina przyznała w wywiadzie dla magazynu „Billboard”, że właśnie ten wolny kawałek jest jej ulubionym z całego soundtracku. Ewidentnie świetnie się w nim czuje. Od chwili kiedy w 1999 roku Christina pojawiła się na scenie, nabrała pewnej bardzo ważnej umiejętności, a mianowicie nauczyła się znakomicie panować nad swoim „rykiem”. To panowanie widać właśnie w tej piosence. Bardzo dobrze rozłożone siły głosowe na poszczególne momenty piosenki świadczą o jej znakomitym kunszcie. Nie wyciąga bezlitośnie każdej sylaby, nie szpanuje głosem tak jak jej się to zdarzało wcześniej. Wszyscy już wiedzą jak wielką ma siłę i nie musi nikomu nic udowadniać.
Bardzo dobrze, że powstał ten film i ta płyta. Jest to swojego rodzaju deska ratunku dla obu pań. Dla Cher to możliwość do powrotu na scenę (bo raczej nie do aktorstwa) a dla Christiny ratowanie swego upadającego statusu gwiazdy. W USA właściwie przekreślono ją po albumie „Bionic”, oskarżano o to, że jak wszystkie inne próbuje kopiować Lady Gagę i zbyt uderza w tony sado-maso, co bardzo gorszy konserwatywną Amerykę. „Burlesque Soundtrack” pozwala jej na powrót do czasów eleganckiego „Back To Basics” - stylu ,w którym czuła się chyba najlepiej i w którym wszyscy ją pokochali. 

Track:
1. Something's Got A Hold On Me (by Christina Aguilera)
2.  Welcome To Burlesque (by Cher)
3.  Tough Lover (by Christina Aguilera)
4. But I Am A Good Girl (by Christina Aguilera)
5. Guy What Takes His Time (by Christina Aguilera)
6. Express (by Christina Aguilera)
7. You Haven't Seen The Last Of Me (by Cher)
8. Bound To You (by Christina Aguilera)
9. Show Me How You Burlesque (by Christina Aguilera)
10. The Beautiful People (by Christina Aguilera)
- Łukasz Kowalski

poniedziałek, 5 września 2011

"21" Adele

Biała kobieta o czarnym głosie.
Jesteśmy dopiero na półmetku roku a już z pewnością można powiedzieć, że jednym z największych przebojów roku 2011 będzie grający we wszystkich odbiornikach radiowych kawałek Adele „Rolling In The Deep”. Zaś na listach najlepiej sprzedających się albumów będzie drugi album brytyjskiej wokalistki „21”.
Kiedy Adele otrzymała nagrodę Grammy dla najlepszego debiutu za album „19” wszyscy, nie bezpodstawnie, porównywali tę wygraną do wygranej innej brytyjskiej wokalistki - Amy Winehouse. Obie pochodziły z UK, obie tkwiły w podobnym stylu muzycznym i w końcu obie stały na progu wielkiej kariery. Każdy wie jak tragicznie potoczyły się losy kruczo-czarnowłosej Winehouse, pytanie brzmiało czy i tak tragicznie potoczy się życie jej jasnowłosej konkurentki. Album „21” zdaje się odpowiedzią negatywną na to pytanie.
Jedno powiedzieć trzeba na początku: kobieta ma kawał znakomitego i mocnego głosu. Jej wykonanie na tegorocznym Brit Awards piosenki „Someone Like You” wielu powaliło na kolana. Oczekiwania względem płyty były wielkie. Oczywiście na „21” słyszymy popisy głosowe wokalistki, ale sama ścieżka dźwiękowa jest też godna uwagi. Adele to nie kolejna popowa wokalistka kierująca się w stronę eurodance’u. Na jej płycie słychać flirt z jazzem, mniej z r’n’b i trochę z soulem. Mało znajdziemy  tu tak przebojowych kawałków jak promujący album „Rolling In The Deep”, a więcej wolnych ballad i nastrojowych utworów.
Poniekąd jest to zarzut, jednak raczej średni. Owszem, czuje się tu spory natłok wolnych piosenek, które zapełniają prawie cały album nie możemy przy tym zapominać o tym, że są to utwory pięknie skomponowane i, jak cała płyta, znakomicie zaśpiewane. Ewentualne chwilowe nudzenie rekompensują mocniejsze, nieco szybsze kawałki takie jak „Set Fire To The Rain” oraz „Rumor ….”. Jak dla mnie są to mocniejsze propozycje.
Świat, a bardziej Wielka Brytania oszalała na punkcie Adele, a jej oba albumy trafiły na dwa pierwsze miejsca tamtejszej listy przebojów. Piosenkę „Rolling In The Deep” pokochali wszyscy. Ona też otwiera całe wydawnictwo (nic dziwnego, skoro zaczyna się intrygującymi dźwiękami). Dalej słyszymy „Rumor Has It”, który jest stylistycznie utrzymany w klimacie pierwszego numeru. Trzeci track to pierwsza z wielu ballad na płycie - piosenka „Turning Tables” zapowiada jak będzie wyglądać reszta płyty. Linie melodyjne nie są najambitniejszymi, ale w dzisiejszym świecie muzyki, przepełnionym elektryczną muzyką, i takie kompozycje cieszą. Każda piosenka jest też oddzielnym wyzwaniem dla głosu piosenkarki, a ta używa sobie ile może i kiedy może.
Każdy tekst to kolejne romantyczne wyznanie miłości, trochę w starym stylu. Najbardziej „miłosne” wydaje się „Someone Like You”, który zamyka „21”. Ta piosenka jest dowodem na to, że często nie ważne, co się śpiewa, ale jak. Jak już pisałem podczas wykonania tej piosenki na tegorocznym Brit Awards widownia zamarła (naprawdę proponuję zobaczyć filmik na youtube).
Świetna płyta? Nie do końca. Miałem wielkie oczekiwania, wszyscy, którzy słyszeli debiutancki singiel z „21” mieli. W tym kontekście płyta trochę rozczarowuje, ale jak spojrzymy na nią, a raczej jak posłuchamy jej bardziej wnikliwie, to dostrzeżmy oczywisty urok płyty Adele. A to przecież dopiero jej drugi album.


- Łukasz Kowalski

piątek, 19 sierpnia 2011

"Femme Fatale" Britney Spears

Britney Spears jako kobieta fatalna.

            Britney Spears ma coś w sobie. Budzi w ludziach sympatię i współczucie. Zdobyła również sporą przychylność recenzentów muzycznych, którzy nigdy otwarcie nie krytykują całkowicie albumów artystki. Co najwyżej lekko zwracają uwagę na to co można poprawić. Było tak przy premierze albumu „Blackout” z roku 2007, który był długo wyczekiwanym dzieckiem Spears po jej załamaniu nerwowym, w którym towarzyszył jej cały świat. Wszyscy wtedy trzymali za nią kciuki tak mocno, że uwierzyli iż naprawdę przeciętny album jest znakomitym powiewem świeżości w muzyce pop. Wierzą w to również przy najnowszym dziele Britney „Femme Fatale”.
            „Femme Fatale” to chyba najmniej osobista płyta w całym dorobku Britney (a jest to już jej 7 studyjny album!).  Po raz pierwszy artystka nie brała udziału przy produkcji żadnej piosenki. Udzieliła jedynie swego głosu śpiewając zupełnie sobie nieznane piosenki. Osoby tworzące płytę mówią w wywiadach, że Britney po prostu przybywała, śpiewała i wychodziła. Z tego wynika, że niczego o samej piosenkarce się nie dowiemy. Brit nie wspomina swoich problemów, nie śpiewa o doświadczeniu jakim jest dla tak młodej kobiety macierzyństwo, nie rozlicza się z nękającymi ją mediami, jak robiła to na dwóch poprzednich albumach. To jednak najmniejszy zarzut. Spears nie ma obowiązku opowiadać o swoim prywatnym życiu, nawet gdyby owocem tego miał być najlepszy utwór w jej dorobku. Z drugiej strony przypominając sobie wszystkie płyty artystki to wydaje mi się, że najlepszym albumem było „In The Zone” z 2003, album w który wkład Britney miała największy.
            Britney Spears egzystuje w masowej wyobraźni jako produkt znakomity, stworzony od początku do końca. Załamaniem tego przekonania stały się dramatyczne wydarzenia z przełomu 2006 i 2007 roku. Doprowadziły one jednak do tego, że Brit uwolniła się spod sideł wszystkich tych którzy mówili jak ma brzmieć i jak zachowywać się. Jak pisałem na początku pierwsza płyta po przełomie była lekkim rozczarowaniem, o tyle „Circus” z 2009 było strzałem w dziesiątkę! Bardzo dobry popowy album. Jaki patent Brit miała na swoją najnowszą płytę? Postanowiła potraktować go jako najzwyczajniejszy sposób na zarobienie dużych pieniędzy. Położyła wszystko w rękach hitowych producentów i nagrała płytę idąc wytartą drogą Lady Gagi, Christiny Aguilery czy Keshy. Nagrała dzieło pełne hooków i solidnych bitów z szalenie popularnego new soundu. Hit murowany. Coś jednak zawiodło. Nie Britney, producenci.
            Na płycie artystkę wspomaga producencka aleja gwiazd. Udział wzięli Lukasz Gottwald (jeden z głównych współpracowników Brit przy „Circus”), Max Martin, Wiil.I.Am, Dr. Luke. Pracowali oni w pocie czoła tworząc piosenki konkretnie na najnowszą płytę Spears. Po tym jak w czerwcu 2010 roku Britney stwierdziła, że przygotowany materiał jest za słaby i za mało przebojowy panowie wrócili i z jeszcze większym zapałem zaczęli tworzyć. Mimo, że po drugim podejściu materiał został zaakceptowany, to czegoś tu ciągle brakuje. Piosenki mają potencjał (jak na swój rodzaj muzyki), ale brakuje tu choćby jednego wyraźnego lidera. O ile pierwsze single „Hold It Against Me” i „Till The World Ends” jeszcze dają radę to reszta przypomina już papkę jednego rodzaju. Wprawdzie „Gasoline” i „Criminal” wybijają się spośród reszty, ale i tak nie są to  przeboje na miarę „Womanizer” czy „Toxic”. Większych hitów tu nie będzie.
            Głos Britney nie jest najmocniejszym głosem w gronie popularnych artystek, ale pewnej oryginalności i ciekawej barwy odebrać jej nie można. Nie tak łatwo pomylić jej głos z głosem każdej innej wokalistki. Tu ubarwiono głos piosenkarki różnymi technicznymi nowinkami, raz obniża się go do absurdalnie niskiego basu, raz podnosi się do przerażająco wysokich tonacji. Spears w swych kompozycjach śpiewa o relacjach damsko męskich bez większego owijania w bawełnę, wciskając wyuzdane słowa w prawie każdą piosenkę. Do tego ciągłe uderzenia z bardzo mocnymi i głośnymi hookami (podobnie jak na „Blackout” i tym razem Brit zrezygnowała z jakiejkolwiek ballady). Każdy utwór da się tu wyklaskać na dwa.
            Co to właściwie było? Pierwsze pytanie po tej ostrej jeździe bez trzymanki. Wszystko zlało się w jedną niesamowicie głośną i chaotycznie denerwującą całość. Ostatniego utworu – „Criminal” – wysłuchuję jak zbawienia, gdyż dopiero tu słyszeć dadzą się jakiekolwiek instrumenty i niewybrednie wolne tempo (jak na całą płytę oczywiście). Największym zarzutem jest brak przebojowości. Po pierwszym przesłuchaniu nie da powtórzyć się nic. Co najwyżej refren pierwszego „Till The World Ends”, który opiera się na „Oh, oh, oh, oh”. Paradoksalnie nie można ocenić „Femme Fatale” jako płyty bardzo złej. Bo jeżeli chodzi o nurt muzyczny, który ma ona reprezentować to naprawdę spełnia się dobrze (choć nie wiem jak bardzo bym tego typu muzyki nie lubił). Płyta ta to jedna wielka impreza, na którą idziemy nie żeby się nacieszyć muzyką, ale żeby ostro poskakać ze znajomymi. A może się mylę, może po prostu tak jak większość krytyków dałem się uwieść niewątpliwemu urokowi Pani Britney.
   Track:
  1. Till The World Ends
  2. Hold It Against Me
  3. Inside Out
  4. I Wanna Go
  5. How I Roll
  6. (Drop Dead) Beautiful feat. Sabi
  7. Seal It With A Kiss
  8. Big Fat Bass feat. Will.I.Am
  9. Trouble For Me
  10. Trip To Your Heart
  11. Gasoline
  12. Criminal

- Łukasz Kowalski