Powrót do korzeni, ale niezupełnie (recenzja z 29 grudnia 2010)
Trudno jednoznacznie opisać i określić artystkę taką jak Rihanna. Trudno powiedzieć słuchaczom, że udało się im poznać Rihannę, że znają ją doskonale i niczym nowym nie umie ona ich już zaskoczyć. Piękna Barbadoska udowadniała z każdym kolejnym albumem, że nie da się zaszufladkować i znowu wszystkich zaskoczy. Tyczy się to zarówno prezentowanej muzyki jaki i wizerunku zewnętrznego. Z każdą nową płytką było ostrzej, mniej i krócej.

Poprzedni krążek, „Rated R” był ostentacyjną deklaracją Rihanny o zerwaniu z uroczą dziewczyną, która trochę pokaże, a trochę zakryje i przejściu w ostrą, wyuzdaną, czasami wręcz wulgarną kobietę. Dla tego całe opakowanie było mroczne i niepokojące a Robyn Rihanna Fenty patrzyła na nas z agresją i pożądaniem trzymając w dłoni papierosa. Trzeba też przyznać, że wszyscy to kupili. Zarówno zwykli słuchacze jak i krytycy. Bo co by nie mówić o „dojrzałej” artystce, gotowej na seksualne wyzwolenie (Rihanna miała wówczas jakieś 21 lat) to na płycie znajdował się kawałek dobrej muzyki. Na korzyść Rihanny przemawiał też czas. Słuchacze po dwuletniej przerwie po prostu się stęsknili. Inaczej było w tym przypadku. Od początku roku byliśmy bombardowani kolejnymi hitami z „Rated R” – „Rude Boy”, „Hard” czy „Te Amo”. A już w listopadzie usłyszeliśmy piosenkę „Only Girl (In The Word)” zwiastującą kolejną płytę Rihanny. Nikt nie zdążył się specjalnie stęsknić. Czy mimo to płyta się sprzedała? Dowiemy się już niedługo.

Swoistym zwiastunem najnowszej płyty mógł być jeden z największych przebojów mijającego roku, duet z Eminemem „Love The Way You Lie”. Piosenka z ogromnym ładunkiem emocjonalnym i bardzo osobistym tekstem. Genialnie komponujące się wokale piosenkarki i rapera tworzyły hit większy niż „Stan” Eminema z Dido. Ten kawałek zauroczył chyba wszystkich. Szkoda, że płyta odbiega tak od tej piosenki, ale dla wielbicieli tego lirycznego przeboju znajdzie się tu bardzo miła niespodzianka. Zamykający cały album kawałek „Love The Way You Lie (Part II)”. Jest to druga część rozpoczętej historii, tyle, że tym razem główne stery przejęła Rihanna, a Eminem rapuje zaledwie kilka linijek. Była to wielka i miła niespodzianka. Wokal Rihanny nigdy jeszcze nie brzmiał tak dojrzale i emocjonalnie jak w tej piosence.
Cała płyta jest nagrana z myślą o młodzieżowych imprezach, na których piosenki opierające swój refren na „na na na come on!” będą robić ogromną furorę. Ale jest to też płyta, na której Rihanna postanowiła pobawić się swoim głosem i jemu powierzyć pierwsze skrzypce w stworzonych utworach. Po raz pierwszy poznaliśmy prawdziwą siłę głosu Rihanny. Głosu, który nie jest najlepszym wokalem w muzycznej branży, ale nikogo nie pozostawia obojętnym.

- Łukasz Kowalski